Don’t look back



No witam!
Tak, tak i... tak. Cztery miesiące. Nowy rekord? 
Najdłuższe i najgorsze cztery miesiące mojego życia, ALE! Luty zbliża się już ku końcowi co oznacza nadejście cieplejszych miesięcy, koniec depresji i co najważniejsze - bliżej do wakacji. Błagam, bądźmy optymistami (tak to było do mnie).
Szybciutko, zanim jeszcze zacznę się tu rozwodzić i wylewać informacje zakorzenione w najgłębszych zwojach mojego mózgu - dorzucam do posta sesje zrobioną aparatem, edytowaną na telefonie. Śliczna jest :>. Modelka wyjątkowo wpasowała mi się w śnieżny krajobraz... dla mnie zima bez przynajmniej jednej sesji na dworze to nie zima! I tak, odmroziłam sobie palce. Ale czego się nie robi dla uwiecznienia tak pięknej postaci jaką jest Rochelle? 
(I jeszcze przepraszam za jakiekolwiek błędy czy literówki... pisze na telefonie, bo tak jest mi zdecydowanie wygodniej... przepraszam :’>)







Mogę zacząć. Od czego tu zacząć? Najpierw muszę sobie wyobrazić, ze piszę sama dla siebie. Naturalnie, bez spięcia. Chce przekazać słownie to co się działo. Eh, ’działo’? Czy tak właśnie można określić rutynę i nudę związaną z moim życiem? STOP! Julka błagam, bez przynudzania i depresyjnych tekstów. 
Ostatni post z tego co pamiętam pojawił się na początku października. Października nie pamiętam za dobrze. W ogóle jeśli miałabym wziąć najgorsze miesiące w całym roku to zdecydowanie byłby to okres od października, właśnie do lutego. 
Przepraszam, nie potrafię ułożyć jakiegoś konkretnego zdania... żeby to miało ręce i nogi. Pod koniec września zakończył się pewien etap w moim życiu z wiązany z jedna z ważniejszych nadal dla mnie osób. Coś się kończy, coś zaczyna, tak najprościej mówiąc... możliwe, że gdzieś już o tym coś wspominałam. W pewnym sensie straciłam przyjaciółkę, czy nieodwracalnie, tego nie wiem, dość ze nadal nie rozmawiamy. Do tej pory, cały czas, tylko milczenie. 
Co się z tym wiąże pojawiła się nowa/stara osoba. Może pozwolę sobie zmienić imiona, żeby wiecie - było anonimowo i tajemniczo haha :D
Odkąd trafiłam na zajęcia artystyczne we wrześniu z Weroniką, zaczęłyśmy po prostu rozmawiać. Weronika chodziła do równoległej klasy, nigdy nie miałyśmy większego kontaktu, w pierwszej gimnazjum praktycznie żadnego. Wszystko zmieniły jakieś głupie zajęcia artystyczne z muzyki. (Pominę fakt, że z Weroniką przyjaźnie się nadal i kocham ją bardzo bardzo bardzo.) Teraz możemy minąć cały październik i listopad, i... i właśnie w tym miejscu 31 listopada zaczęła się cała ’historia’. (Mam wrażenie ze jak piszę to tutaj, to brzmi to jeszcze bardziej idiotycznie niż w mojej głowie. Przemilczmy). Kto wie ten wie, a kto nie wie może się dowiedzieć lub nie. XD. Na tym blogu pojawił się kiedyś post zatytułowany ‚jesteś gruba’. Opisałam w nim całą moją historię związaną z odchudzaniem, ćwiczeniami i te inne. Po całym roku nie ruszania się, objadania czekoladą, bo ’czemu nie?’, dwóch miesiącach złamanej nogi, wakacjach wypełnionych zupkami z torebek, kisielami, chipsami i lodami oreo naprzemian z magnumami classic... poczułam, że mogę wrócić do tego co było. Od kiedy zaczęłam przyjaźnić się z Weroniką czułam się jak ‚ta większa’, ‚ta brzydsza i grubsza’. Mimo wszystko nie byłam gruba. Jadłam co chciałam i się nie ruszałam. Stwierdziłam, że skoro kiedyś mi się udało to czemu teraz nie? Czemu nie mogę wyglądać ładnie przy Werce? Czemu nie mogę zakładać tego czego chce? Oczywiście, że mogę. No i wzięłam się za siebie.
 Tego 31 listopada mieliśmy wycieczkę, na którą kupiłam sobie dzień wcześniej chrupki i ciasteczka... i zostawiałam je w domu w moim sekretarzyku. 
Moim głównym celem było zrezygnowanie ze słodyczy i po prostu rzeczy niezdrowych. Wypisałam mamie na kartce wszystkie rzeczy, których jeść nie będę i ona, o dziwo, cały czas tę kartkę trzyma w szufladzie. Jak ja Cię mamo kocham :>. Mój ostatni słodycz to był grzesiek i zjadłam go na nocce filmowej 2 grudnia. 
Grudzień jakoś minął, powoli odstawiałam kolacje, nie jadłam cukru. Teraz możecie przeżyć szok ale w Święta też nie jadłam ciast i pierników, mimo że sama je upiekłam :D. (Właśnie, jak tam Wam minęły Święta? Może jakieś nowe zdobycze lalkowe, no bo hej! W końcu od lalek jest ten blog :D!) Silną wole co do słodyczy mam jednak dobrą 8)). Zaczął się styczeń. Z Werką (którą też trochę zaraziłam tym swoim zdrowym stylem życia) uzależniłam się od słodyczy Ewy Chodakowskiej. Dodam jeszcze, że trenowałam. Normalnie, tak jak kiedyś. Zwykłe treningi z Ewą, czasem jeszcze coś dorzuciłam sobie w nocy kiedy wszyscy spali... cała moja ukochana playlista Eminema - serie brzuszków i przysiadów.  Oczywiście ‚uzależniłam’ to tak w racjonalny sposób - jeden, góra dwa słodycze dziennie... chociaż to i tak było za dużo.
Styczeń mijał sobie spokojnie, zaliczyłam egzaminy w szkole muzycznej z kształcenia słuchu, literatury i instrumentu. Nie jadłam kolacji i zmniejszyłam porcje śniadania do jogurtu i kawałka chleba z plastrem wędliny. Do tego dużo wody. Moje ferie rozpoczęły się pod koniec stycznia.


W pierwszym tygodniu miałam jechać z tatą i bratem do babci na wieś, ale wiecie, to ta babcia w stylu - A MOŻE SZARLOTKI A MOŻE JESZCZE KOTLECIKA ALBO CIASTECZKO MOŻE NO JAK TY NIE ZJESZ TO KTO ZJE??!!!??!? :D Musiałam się tydzień wcześniej psychicznie przygotować na najcięższe cztery dni - zabrałam swoje jogurty, chlebek, łososia, mandarynki i trochę batoników Ewy. Oczywiście udało się bez jedzenia słodyczy u babci... jedyne wykroczenie to pizza i pierogi po godzinie 18, ale co, raz sobie można pozwolić. 
Obawiałam się tego wyjazdu bardzo, ale jak się okazało nie było tak źle. Resztę ferii miałam spędzić w domu. Pod koniec pierwszego tygodnia stwierdziłam, że zainstaluje sobie aplikacje, do której można wpisywać co się jadło, ilość kalorii, wagę i takie tam. Może jeszcze lepiej przez to będę jadła, może jakoś da mi to nowego kopa do działania? Czemu nie. I od tego się właśnie wszystko zaczęło. Na instagramie zaczęłam znajdywać dziwne konta - wtedy jeszcze wydawało mi się, że wszystko jest okej, że to przecież nic takiego. Może słyszeliście, lub nie o ruchu zwanym pro-ana. W skrócie (bo nie jestem osobą wykształconą na ten temat i nie mam najmniejszego zamiaru się wypowiadać) - są to osoby dobrowolnie wybierające chorobę jaką jest anoreksja jako swój styl życia i cel, do którego chcą dążyć. Najprościej - chuda = piękna. Z własnego wyboru. 
Nieświadomie zaczęłam obserwować te instagramy, nie zdawałam sobie sprawy, że mogą one promować właśnie taki ‚styl życia’. Że to wszystko raczej będzie mnie napędzać do działania, że będę sobie ćwiczyć dalej i po prostu jeść mniej. Też dojdę do tego mojego weight goal i będzie cacy (ten mój weight goal był poniżej bmi 18, czyli była to już niedowaga jeśli dobrze pamietam... a wole zapomnieć). Potem sobie będę jeść jak kiedyś. Nie. To się wszystko jakoś dziwnie nasiliło właśnie na początku drugiego tygodnia ferii i trwało przez następne dwa. Dwa tygodnie. Mało. Na tyle dużo żebym zdążyła schudnąć 4kg przy ograniczeniu 500kcal dziennie (w ostatnim momencie brakowało mi 2kg do niedowagi), na tyle dużo żeby przestać mieć siłę na podniesienie się z łóżka, na tyle dużo, że było mi chorobliwie zimno w dwóch bluzkach, wełnianym swetrze i z wielkim kubłem zielonej herbaty. Dwa tygodnie. W te dwa krótkie tygodnie lutego zdążyłam zrobić sobie krzywdę i dać nauczkę na całe życie. We czwartek ostatniego tygodnia ferii miałam zawody na basenie - w ten dzień zjadłam 360kcal. We czwartek, w tygodniu po feriach, (czyli chodziłam już do szkoły) na lekcji praktycznie nie mogłam zobaczyć nut koncertu... z fortepianu pan pozwolił mi wyjść wcześniej, bo widział jak źle się czułam. W piątek nie poszłam do szkoły, bo musiałam po prostu odpocząć i się wyspać (wstawałam o 5 aby się pouczyć i poćwiczyć). Mój nauczyciel wfu pytał się czy wszystko jest w porządku bo ostatnio bardzo schudłam. Nie rozmawiałam z Weroniką. Z nikim. Nawet wchodząc rano do szatni odechciewało mi się żyć. Buty wiązałam tak długo jak tylko się dało, bo po prostu nie miałam na to siły. Dwa tygodnie, krótko. Zdecydowanie wystarczająco żeby mama zaczęła na mnie krzyczeć i zwracać uwagę na ciagle podkrążone oczy i nieświeży oddech. Zdecydowanie wystarczająco żeby odczuć ból w plecach. W sobotę, tydzień po feriach miałam pojawić się na urodzinach mojej koleżanki. Urodziny - jedzenie. Tak bardzo bałam się wszystkiego. Tak bardzo nie chciałam iść. Postanowiłam, że zjem tego dnia 300kcal żeby wiecie , mieć jakiś ‚zapas’. Żebym mogła sobie pozwolić na mandarynke czy jabłko. 
Tak strasznie się wtedy zdenerwowałam. Tak bardzo znienawidziłem siebie za to, że nie mogę po prostu normalnie czegoś zjeść bez tego idiotycznego liczenia i ważenia. Że nie mogę zjeść tyle owoców ile mi się podoba. Zdecydowałam się, że tego dnia będzie koniec. Bo mam dosyć czucia się źle. Bo mam dość myśli, że to może trwać wieki, że już zawsze nie będę miała na nic siły. Zabrałam na te urodziny dwa batoniki Ewy. Zjadłam na nich mandarynki, jabłko, chrupki i banana. Nawet kawałek pizzy. Zjadłam wtedy więcej niż przez te ostatnie dwa tygodnie. Może to było irracjonalne. Może tak nagły napad jedzenia po długim czasie głodzenia się nie był mądry. Ale ja musiałam, chciałam wrócić na normalną drogę. W niedziele rano czułam się znakomicie i wszystko było jakieś takie lepsze. Miałam nadzieje, że to wszystko, ten cały cyrk, który kręcił się wokół jedzenia już się skończył. Że teraz nie będę innym przynudzać czego to ja nie mogę jeść i co ile ma kalorii. 

Postanowiłam, że zjem sobie w niedziele zupę - normalnie, bez wylewania. I normalny obiad. Śniadanie. Wszystko było idealnie aż do wieczora, kiedy przyszły wyrzuty sumienia. Kiedy przyszły myśli, że nie jest jeszcze za późno, że jeszcze mogę wrócić, być ładna i chuda. Poniedziałek kompletnie mnie dobił, w szkole wyłam praktycznie na każdej przerwie, ale cały czas miałam myśl w głowie, myśl o zakończeniu tego przedstawienia. Że będę mogła zjeść swój ulubiony makaron i sałatkę parmeńską bez wyciągania z niej różnych rzeczy i chowania w papier. Od wtorku aż do dzisiaj - dzisiaj mamy piątek... jem. Normalnie. Śniadanie, drugie sniadanie i obiad. Jem owoce - tyle ile chce, dużo warzyw, i tak... nadal nie jem słodyczy :>. Zaprosiłam we środę mame na obiad do naszej ulubionej restauracji w mieście na makaron i sałatkę. Ja sobie wzięłam makaron. Co więcej - dałyśmy się ponieść i zamówiłyśmy kawę z koglem moglem :D. (Oj wiem - zawiera w sobie cukier, ale kto bogatemu zabroni. Poza tym, starczy mi to na następne pół roku conajmniej. Jak już mówiłam - nie jem SŁODYCZY :>). 
No i takim sposobem doszliśmy do dnia dzisiejszego. Jestem w stanie zrobić dwa treningi jednego dnia i zbudować takie mięśnie o jakich tak naprawdę marzyłam. Nie o wystających kościach. Mogłabym pisać jeszcze więcej czego nie robiłam żeby tylko nie zjeść i jak to wszystko było chore, ale nie chce. Bo to boli. Myślenie o tym jakie skutki miałoby to w przyszłości... boli.
W tym miejscu chciałabym podziękować mojemu przyjacielowi, który napisał mi coś bardzo ważnego,że... że prędzej czy później sama dojdę to tego, że to nie ma sensu i tylko się wyniszczam’. Że pokazał mi jak bardzo głupia byłam wkrecajac się w coś takiego. Że sama potrafiłam sobie uświadomić, że nie chciałby ogladać w przyszłości moich wystających kości. Mojej najdroższej Oliwce też dziękuje. Że mnie dokarmia jabłkami mimo wszystko.  I Weronice też dziękuje. Że kazała mi jeść. ‚Po prostu jedz’. Kocham Cię bardzo wiesz?
 Ja wiem jak bardzo głupio to wszystko brzmi... ale właśnie kończy się najgorszy miesiąc w moim życiu. Jak bardzo miałam nierówno pod sufitem pozwalając sobie na coś takiego? 
Dzisiaj byłam z Oliwką w naleśnikarni na dobrych naleśnikach wegetariańskich. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam tak szczęśliwa. Dwa tygodnie. Niewiele. Na tyle dużo aby wplatać się w najgorsze bagno jakim mogą być zaburzenia odżywiania.
















Komentarze

Popularne posty